Okruchy - archiwum (2)
Tytuł wpisu: PIERWSZY FILM
Data wpisu: 2008-01-22 01:35:23.0
Tagi:
Autor: searover
- Tam był taki wielki telewizor! – opowiadały mamie z przejęciem moje dzieci, kiedy wróciliśmy z poranka w kinie „Zamek”. Było to już jednak w okresie wykraczającym poza założone ramy czasowe.
A mój pierwszy film? Njapierw był pierwszy film mojego brata. Mama zabrała go do kina na dwudziestą. Miał wtedy chyba z osiem albo dziewięć lat. Film był dozwolony od lat siedmiu. Bardzo chciałem iść z nimi, lecz mama nie chciała ryzykować, że mnie nie wpuszczą. Poza tym pora była nie dla maluchów. Płakałem bardzo, ale brat udobruchał mnie pożyczając na cały wieczór swoje farby, a babcia miała pozwolić mi na malowanie przez cały wieczór.
Musiałem jeszcze poczekać na swoją kolejkę. Miałem niecałe sześć lat kiedy mama oznajmiła mi, że pójdziemy do kina. Chodziłem wtedy do klasy przygotowawczej (dziś nazywa się to „zerówką”). Po powrocie ze szkoły szybciutko zjadłem obiad i poszliśmy na popołudniowy seans. Właściwie to pojechaliśmy. Taksówką. Warszawą garbusem. Innych wtedy nie widywałem.
Seans odbywał się w kinie Pionier, które w przyszłym roku obchodzic będzie stulecie swojego istnienia.
- Wpusci go pani? – zapytała mama bileterkę zanim kupiła bilety.
- Tak, proszę.
I już po chwili zasiadaliśmy w drewnianych, skrzypiących fotelach. Film nazywał się „Czterej Pancerni i Pies”. Miał jeszcze przy tym jakis numerek. Bo o ile dobrze pamiętam, w inach wyświetlano bloki chyba po dwa odcinki. Wracałem z kina odmieniony. Od tej pory mogłem razem z chłopakami na podwórku opowiadać sobie oglądane historie z nieśmiertelnym: „a najlepiej było jak...(tu nastepowało przywołanie jakiejś sceny)”.
Pionier był malutkim kinem. Kliteczką własciwie. Chyba ze dwa lata później kuzyni zabrali mnie do największego szczecińskiego kina. Nazywało się „Colosseum” i miesciło w charakterystycznym budynku z czerwonej cegły przy ulicy 5 Lipca.
- Ale nie bedziesz się bać? – upewniali się przed seansem, kiedy z zapartym tchem stojąć w długiej kolejce po bilet oglądałem fotosy.
- Nie! – odpowiadałem twardo.
Chyba troche ich to rozczarowało, więc pytali czy nadążę z czytaniem napisów.
- Tak!
To było pod każdym względem nowe wyzwanie. W ogromnym kinie film zagraniczny, który wymagał biegłego czytania napisów. Film panoramiczny, przepięknie kolorowy. No i ta treść... Film nosił tytuł „Ucieczka King Konga” i był produkcji japońskiej. Na mnie, kilkulatku, zrobił ogromne wrażenie. Stałem się fanem japońskich filmów o potworach chyba na cały okres podstawówki. Nie odpuściłem żadnego.
I na „Pancernych” i na „King Kongu” szedłem ze starszymi i tylko dzięki temu udało mi się wejść. W tamtych czasach twardo przestrzegano limitów wieku. Brak legitymacji szkolnej czyli brak możliwości zweryfikowania wieku mógł oznaczać pożegnanie sie z seansem. Filmy były dzielone na dozowlone od lat siedmiu, jedenastu, czternastu, szesnastu i osiemnastu. Wiadomo było powszechnie, że na tych od lat osiemnastu aktorzy się całują, a czasem nawet trafia się jakaś golizna. Żaden dwunasto czy trzynastolatek nie miał jednak szans by się przeslizgnąć na widownię
Ba! Co tu mówić o goliźnie. Jedno z największych upokorzeń przeżyłem w moim ukochanym (później) kinie „Delfin”. W niedzielne, wczesne popołudnie wybrałem się na niewinne wydawałoby się „Poskromienie złośnicy”. Seans był dla widzów od lat czternastu. Ja miałem niecałe trzynaście. Surowa bileterka zażądała legitymacji i... nie wpuściła mnie.
- Niech pani go wpuści – nalegał mój brat, wówczas już siedemnastolatek.
- Nie, bo nie wiem czy się nie zgorszy – odpowiedziała twardo. Nie było rady, trzeba było zwrócic bilet do kasy.
Kiedy skończyłem lat szesnaście, nikt przy wejściu nawet na te od lat osiemnastu ceregieli nie robił. Być może czasy się zmieniły i kryteria złagodniały. Był to wszak okres gierkowskiego przyspieszenia i otwarcia się na świat. Kino zawładnęło mną wtedy do końca. Chodziłem po dwa razy w tygodniu, zapisywałem się do DKF-ów, obejrzałem wiele pięknych dzieł, lecz niewiele obrazów utkwiło mi w pamięci tak mocno jak te „inicjacyjne”. I ciagle widzę te lampki nad drzwiami: „Przerwa”, „Kronika”, „Dodatek”, „Film” wyznaczające rytm każdego seansu. Trochę żal, że dziś przed filmem zamiast nich serwuje się tylko reklamy.
Gdynia, 22.01.2008; 01:20 LT
Tytuł wpisu: NIEUDANA RANDKA
Data wpisu: 2008-01-15 23:49:42.0
Tagi:
Autor: searover
Po przyjeździe do Szczecina moja mama wraz ze swą siostrą Hanią mieszkały u swojej zamężnej już siostry, Ireny. Właściwie to nigdy nie mówiło sie o niej Irena, lecz Ira. Mieszkanie kątem u siostry nie mogło byc docelowym rozwiązaniem. Wkrótce obydwie wyprowadziły sie do innego lokum. Dwupokojowe mieszkanie na parterze odrapanej oficyny przy ulicy Parkowej. Tam po latach miałem się urodzić.
Mieszkanie to nie miało żadnych wygód w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Ciemne, bo była to najdalsza oficyna, której najniższe kondygnacje przesłaniały częściowo jakieś komórki. Woda była oczywiście tylko zimna. W zlewie w kuchni, bo o łazience można było tylko pomarzyć. Potrzeby załatwiało się w ubikacji na półpiętrze, wspólnej dla kilku mieszkań malutkiej kliteczce, w której ledwo mieściła się muszla ze spłuczką. Ogrzewanie zapewniały usytuowane w pokojach piece kaflowe. Codziennym rytuałem było więc przynoszenie z piwnicy węgla i poranne rozpalanie. W kuchni pieca nie było. Pamietam więc poranne „liściaste” ornamenty pokrywające za sprawą morozu szyby kuchennego okna. Ciepło w kuchni zapewniała tak zwana „koza”, czyli metalowy piecyk ustawiany tam na zimę. Koza zawsze mnie intrygowała. Lubiłem przy niej siedzieć i dorzucać czegoś, tak jak dorzucca się drew do ogniska.
Ja jednak pojawiłem się znacznie później. Wcześniej mama poznała mojego tatę. Nie wiem, nie dopytałem się, jak randki wyglądały w tamtych czasach. Nadszedł jednak taki moment, kiedy w końcu chłopak zostaje zaproszony do domu dziewczyny. I ta wizyta została utrwalona w rodzinnych anegdotach.
Oczywiście nic nie dzieje się przypadkiem i dziewczyna zazwyczaj doskonale wie, kiedy taka wizyta może nastąpić. Jest wiec już odpowiednio przygotowana. Tak też było i tym razem. Zreszta umówili sie na poprzedniej randce, ze następnym razem jej chłopak przyjdzie prosto do jej mieszkania. Było więc wysprzątane, przygotowany jakiś poczęstunek i cała oprawa jak to w takich sytuacjach bywa. Siostra wyszła do kina czy gdzies na spacer, żeby nie przeszkadzać. I w końcu zjawia się on. Elegancki, z kwiatami...
Wszystko toczyło sie pięknie, aż nagle mama zauważyła, ze jej narzeczony zaczyna sie robic jakiś nieswój. Niby rozmawia, lecz myslami jest jakby gdzie indziej. Widać, ze coś go gnębi albo niepokoi. W końcu mówi, że musi juz iść, nie ma czasu i takie tam różne dyrdymały. Żegna się i wychodzi.
Mama została zdumiona sama. Wraca siostra, a w domu płacz i grobowa atmosfera. Randka nieudana. Obie przez cały wieczór analizują co sie mogło stać. Co go uraziło? Dlaczego wyszedł tak szybko? Rozmaitych możliwości wiele. Od najczarniejszych po zupełnie błahe. Co?
Nie trafiły z żadną z nich.
Wyjaśniło się to niedlugo później, bo do następnych randek doszło, dzieki czemu młodzi się wkrótce pobrali, a po kilku następnych latach dane było mi za ich sprawą przyjść na świat.
Tatę po prostu nagle przycisnęło by wyjść za potrzebą. A, że był bardzo zestressowany pierwszą wizytą u sowjej dziewczyny, wydawało mu się bardzo niestosowne by w tak pięknych okolicznościach prosić o klucz do przybytku na półpiętrze. W końcu przyszedł tam z kwiatami szeptać miłe słówka, patrzeć głęboko w oczy, pewnie całować się, a nie za przeproszeniem.... oddawać stolec!
Nie, zdecydowanie lepiej było przerwać mile zapowiadającą się randkę i próbować nietakt naprawić potem, niż skandalem zepsuć wszystko na początku nieodwracalnie. Szczęsliwie nietakt udało się naprawić, bo przykro by mi było, gdyby ominęło mnie to życie z powodu zwykłej kupy.
Gdynia, 15.01.2008; 23:45
<scripttype="text javascript?="" />
Tytuł wpisu: PAMIĘTNIK MOJEJ MAMY
Data wpisu: 2008-01-07 23:38:26.0
Tagi:
Autor: searover
Pmiętniki. Nieodłączny atrybut dorastających dziewcząt. Myślę sobie, że w dziewięćdziesięciu procentach przypadków nie przechodzą próby czasu. Kończą zapewne gdzieś w piwnicach albo na smietnikach razem z lalkami, maskotkami, szkolnymi zeszytami, na które nie ma miejsca, bo trzeba je zrobić na kolejne pojawiające się w życiu gadżety.
Nie docenia się ich, kiedy są świeże. Jeżeli jednak uda im się ominąć w zapomnieniu niebezpieczeństwa rozmaitych porządków, stają się tym, do czego zostały powołane. Skarbnicą pamięci.
Z dużym wzruszeniem oglądałem niedawno pamiętnik mojej mamy. Cud, że się uchował. Mamy, staruszki nie ma juz na tym świecie, a na pożółkłych kartach przewija się galeria jej przyjaciół z czasów kiedy miała piętnaście lat.
Większość wpisów pochodzi z 1950 i 1951 roku. Te wcześniejsze są jeszcze z Kleczkowa – rodzinnej wsi mojej mamy. Potem pojawia się Szczecin. Gdzieś między piętnastym a szesnastym rokiem życia opuściła rodzinny dom, by szukać lepszego życia w przyłączonym po wojnie do Polski mieście.
Niektóre wierszyki są chyba nieśmiertelne. Widywałem je jeszcze w pamiętnikach prowadzonych w latach osiemdziesiątych. Dziś byc może pisze się inaczej – bez przesadnego patosu, za to zdecydowanie bardziej kolorowo.
Na pierwszej stronie niejaka Basia wpisuje się „Czarnej Jadzi”. Ciekawe skąd to określenie? Mama miała włosy ciemne, lecz dalekie od czarnych. A może chodziło o cos zupełnie innego? Nigdy się juz nie dowiem.
Jeden z bardziej kolorowych wpisów ilustrowany jest wycietymi zapewne z jakiegos czasopisma albo okolicznościowej kartki fotografiami dziewczynek. Bardzo retro.
Potem znów Basia. Być może ta sama co na pierwszej stronie, a może inna? Jakiś portret w ołówku. Ciekawe czy to taki zwykły rysunek, czy może próba sportretowania koleżanki?
Wpis od chłopaka, już w Szczecinie:
Pamiętaj koleżanko ze szkolnej ławy
Te przyjemne chwile i zabawy
Pamietaj tych co nad nami stali wiecznie
I wołali „siadaj, niedostatecznie”
Czy jakikolwiek szesnastoletni chłopak wpisałby dziś dziewczynie coś takiego be z narażenia się na obciach na oczach całej klasy? Troche zmieniło sie jednak przez te pięćdziesiąt sześć lat.
Nieco dalej o dwa lata starsza siostra wpisuje się mamie
Ucz się Jadziu
Ucz się miła
Bo nauka to jest świat
Bez nauki człowiek zginie
Jak bez wody kwiat
Po 1951 roku nastepuje kilkanaście lat przerwy aż pojawiają się notki, które szczególnie mnie rozrzewniły.
Mój brat, wówczas w trzeciej klasie podstawówki zilustrował swój wpis Kubusiem.
Tą samą datą, 25 lutego 1968 r. jest także opatrzona moja notka. Bardzo koślawe litery, z potwornymi błędami (miałem wtedy zaledwie nieco ponad pięć lat) z niewielką korektą brata (widać dwa słowa dopisane jego charakterem pisma) to chyba najstarsza zapisana przeze mnie kartka, którą udało się dzięki pamietnikowi mamy zachować
Warto pisać pamiętniki. Lecz najważniejsze, by się ich w zawirowaniach życia nie pozbywać.
Berlin,07.01.2008; 07:00 LT
Tytuł wpisu: ZAMIAST ŻYCZEŃ
Data wpisu: 2007-12-24 02:25:15.0
Tagi:
Autor: searover
Nadchodzi Boże Narodzenie. Czas życzeń. Ponieważ formułą tego bloga jest przeszłość, więc zamiast życzeń będzie list. List odnaleziony na strychu po smierci mojej babci ze strony taty. Pisany był przez mojego wujka niemal dokładnie 65 lat temu. Wujek został przez Niemców zabrany na roboty i stamtąd go wysłał.
Poprawiłem niektóre błędy, lecz stylistyka została oryginalna.
List pisany dnia 28 XII 1942 r.
W pierwszych słowach mego listu, Niech Będzie Pochwalony Jezus Chrystus, pozdrawiam Was kochane Rodzice, że jestem zdrów z łaski Pana Boga, czego wam kochane Rodzice życzę. List z kolędą otrzymałem 23 grudnia, za który wam kochane Rodzice dziękuję. A teraz posyłam wam kochane Rodzice swój list wielkim żalem, bo taką miałem wigilię. Mozecie se pomyśleć, że jak Mamusia nieraz gotowała zupę, jak pomyła saganek po zupie to lepsze było jak to co oni nam dali na wigilię.
Ale to się wszytko wytrzyma. Już krócej jak dalej. Jak Pan Bóg da zdrowie to się niedługo zobaczem.
Pisałem do domu o koszulę i o suchary, to napisać mi czy z domu Mamusia odesłała.
Wysłałem do domu 12 grudnia list. Jestem ciekawy czy doszedł, czy nie? I napisać mi czy w Polsce jest ciepło czy zimno, bo u nas to pogody. Słońce świeci i jest ciepło.
A teraz piszę kochane Rodzice, że pierwszy list otrzymałem, a drugiego jeszcze nie otrzymałem. A teraz piszę, Mamusia pisała czy nas tam dużo jest, jest nas 18 w jednej sali, a jest takich sal cztery.
Na święta to my mieli bardzo kiepsko, bo nam dali 1 kilo chleba i po piętnaście deka kiełbasy i pięć deka sera, takiego co byście nie chcieli wcale jeść. I to było na trzy dni świąt. Tylko nam dawali obiady, ale to wszystko mało, bo chleb się zjadło jednego dnia, a przez dwa dni tylko człowiek żył jednym obiadem, bo więcej nie było. A i to co dają to też mało.
Mamusia pisała, żeby się uskarżać na gardło, ale to nie pomoże, bo od nas z baraku leży dziewczyna na łóżku, chora, to jej nie chcą zwolnić, a mnie Mamusia każe się uskarżać, że mnie gardło boli. To nie pomoże.
A teraz proszę kochane Rodzice przysłać mi jeszcze więcej kopert, bo te dwie koperty to mało. Przysłać mi więcej. Jeszcze z pięć kopert.
A teraz proszę kochani Rodzice opisać mi wszystko co tam w Tchórzewie słychać, i czy wiecej nie biorą do Prus? Jak będzie miał Stasio kartę do Prus, to niech wcale nie wyrusza z miejsca. To ma tak głodować jak ja, to niech lepiej w domu zginie jak ma jechać do Prus.
Kończę to pisanie. Pozdrawiam was kochane Rodzice. Pozdrawiam Stasia, Władzia i Sabusię. Do miłego zobaczenia.
Proszę o prędki odpis.
Rózne bywają oblicza świąt. Warto pamiętać o tamtych, nieporadnie opisanych wyblakłym już atramentem na błękitnej kartce paieru.
Szczecin, 24.12.2007; 02:15 LT
Tytuł wpisu: GRUDZIEŃ 1970
Data wpisu: 2007-12-18 06:08:47.0
Tagi:
Autor: searover
W tamtych czasach nie interesowałem się jeszcze polityką. Pamietam jedynie zdjecia łysych panów wiszące w klasach obok godła państwowego. To były portrety Cyrankiewicza i Gomułki. Niewiele dla mnie znaczyły, chociaż pamiętam z jeszcze wczesniejszych lat, ze na pytanie kim chciałbyś zostać odpowiadałem: gomułką. Wyobrażałem sobie bowiem, ze gomułka (pisane z małej litery) to zawód, albo raczej stanowisko. Ktoś, kto rzadzi państwem. Wysoko mierzyłem J
Któregoś dnia nagle zaczęło wyczuwać się w szkole napięcie. Jedna z uczennic po przerwie coś opowiadała przejęta nauczycielce, ale ta wysłuchała i prowadziła dalej lekcję.
Na nastepnej przerwie ta sam dziewczyna powiedziała mi
- Wiesz co było wczoraj w Gdańsku? Dzisiaj jest w Szczecinie.
Nie bardzo wiedziałem co wydarzyło się w Gdańsku poprzedniego dnia, bo jako ośmiolatek nie byłem miłośnikiem dziennika telewizyjnego. Ktoś inny jednak słyszał i po chwili dyskutowaliśmy zawzięcie o podwyżkach cen i, ze jak tak dalej pójdzie to ludzie nie zarobią na chleb. Tak w przyspieszonym tempie odbyła się moja edukacja obywatelska.
Następnej lekcji już nie było. To znaczy rozpoczęła się, ale tylko po to aby oznajmić nam, że mamy iść prosto do domów. Nie wiem czyja to była decyzja, ale dziś, po latach widać, że nie brakowało t.zw. życiowej mądrości.
Mieszkałem wtedy przy ulicy Parkowej, naprzeciwko Parku im. Żeromskiego. Blisko mojego domu biegła ulica Malczewskiego. Jedna z głównych ulic wiodących od stoczni do centrum miasta. Wracając ze szkoły musiałem przeciąć tę ulicę. Była cała wypełniona stoczniowcami w kufajkach. Szli zwartą, długą kolumną środkiem jezdni. Przystanąłem i przyglądałem się temu zjawisku. Do tej pory widywałem jedynie pochody pierwszomajowe – radosne i kolorowe. Ten był też jak pochód, ale szary, milczący, brzydki. Dziwny jakiś.
Reszte tego dnia spędziłem w domu. Rodzice nie wypuścili mnie nawet na podwórko. Wiedziałem, że dzieje się coś złego, ze strzela się do ludzi. Potem widziałem zdjęcia w gazetach. Z tego gorącego okresu pamiętam zapłakaną sąsiadkę, która miała męża milicjanta i nie wiedziała co teraz się z nim dzieje. Mama wyrażała głośno swoje współczucie dla niej.
Nastepnego dnia rodzice pozwolili mi wyjść na podwórko. Stalismy z chłopakami przed bramą i obserwowalismy przejeżdżające naszą ulicą kolumny czołgów. Jeszcze niedawno oglądaliśmy w telewizji „Czterech Pancernych”, a tu czołgi na naszej ulicy. Dalej niż za brame podwórka nie wolno było mi wychodzić. Docierały do nas, dzieciaków, strzępy informacji, że spalono komitet partii, że w miescie trwały bądź trwają walki, ze zabito wiele osób. Wprowadzono godzinę policyjną.
Gdzieś na chodnik nieopodal spadły ulotki. Nie pamietam już kto je rozrzucał ani co w nich było napisane. Wiem tylko, że szybko je wyzbierano. Stanie przed bramą nie było całkiem bezpieczne. Obok dzieciaków było tam bowiem i troche dorosłych z podwórka, złaknionych informacji z pierwszej ręki od powracajacych ze sródmiescia ludzi. Obowiązywał jednak zakaz gromadzenia się, więc większe grupki były rozpędzane przez milicję.
Ktoś mówił o przypadkowych ofiarach. O zabitych, którzy mieli nieszczęście przypadkiem znaleźć się na linii strzału, a nawet nie brali udziału w demonstracjach. Były też opowieści o „pałowaniu” przypadkowych osób, według uznania milicji.
Pojawiły się piosenki nucone przez ulicę. Ludzie przekazywali sobie teksty na kartkach. Niektóre przynosiła nam ta sąsiadka, zona milicjanta.
Potem Gomułka zaniemógł. Ponoć oślepł. Zaczęto się zastanawiac kto po nim.
- Moczar?
- Moczar to pies! – syknęła sąsiadka.
Gierek.
Powoli wracał spokój. Zbliżały się święta.
A w maju 1971 roku znów ten sam barwny pochód jak co roku. Pamiętam tylko, że wtedy stoczniowcy nieśli oprócz flag i transparentów również czarne baloniki.
Manzanillo; 15.12.2007; 22:00 LT
Tytuł wpisu: STRACHY
Data wpisu: 2007-12-05 13:06:17.0
Tagi:
Autor: searover
Któż z nas nie bał się będąc dzieckiem? Ja galerię strachów miałem przebogatą. Dzis niewiele już z nich pamiętam, ale kilka zapadło w moja i mojej rodziny pamięć.
Najwcześniej, jeszcze z dziecięcego łóżeczka, zapamiętałem wilka. Wilk był na makatce z Czerwonym Kapturkiem, która w celach ozdobnych nad owym łóżeczkiem wisiała.
Podczas popołudniowej drzemki nagle zauważyłem wilka spacerującego po szafie sąsiadujacej z łóżeczkiem. Wilk gotował się już do skoku, aby najprawdopodobniej mnie pożreć, kiedy zaalarmowana moim krzykiem mama przybiegła i odpedziła niebezpieczeństwo. Zapłakanego wyniosła do drugiego pokoju, gdzie wujkowie, sąsiedzi i kuzyni siedzieli przed telewizorem ogladając jakichś facetów w śmiesznych skarpetach w paski, któryz uganiali sie za piłką. To było przy okazji moje pierwsze zapmiętane spotkanie z piłką nożną. Transmisja z meczu to była wtedy cała celebra – telewizory były jeszcze rzadkością, więc schodzili się wszyscy z okolicy.
Z wczesnych strachów pamiętak też diabła Ko, który mieszkał w studni u mojej babci ze strony taty. To dziwne imię, brzmiace z japońska pojawiło się we śnie. Diabeł Ko nie był podobny do tradycyjnego diabła. Przypominał bardziej gigantyczną mrówkę. We śnie widziałem go tylko przez chwilę jak przemknął koło studni, ale od tej pory miałem dylemat: czy oddawać się ulubionemu zajęciu, t.zn. topieniu w studni suszących się na pobliskim płocie garnków, czy też zachować ostrożność i omijac studnię szerokim łukiem z uwagi na niebezpieczeństwo spotkania się oko w oko z Ko. Dziś podejrzewam, że wizualizacja diabła Ko była wynikiem spisku dorosłych, którzy prawdopodobnie chcieli odwrócić jakoś moje permanentne i garkochłonne zainteresowanie studnią.
Jeden z moch ulubionych zakątków Szczecina, Wały Chrobrego, również dopisał swoją historię. Wszyscy wiedzieli, że można było prowadzać mnie na spacery w tamto miejsce, ale pod watrunkiem, że bedzie się chodzić chodnikiem przy skarpie prowadzącej nad Odrę, a nie stroną ulicy przylegającą do gmachu dzisiejszego Urzędu Wojewódzkiego. W owym czasie panicznie bowiem bałem się głowy straszącej nad jedną z bram
Te zdjęcia wykonałem oczywiście dopiero teraz, podczas niedawnego spaceru.
Wtedy każda próba przejscia przez ulicę wiązała się z zapieraniem się nogami, wyrywaniem, szarpaniem, kopaniem kuzynowstwa. Byłym w tym tak stanowczy, że starsze kuzynowstwo w końcu dawało za wygraną i nie przechodziło na ową straszną stronę ulicy. Do nastepnego spaceru, kiedy próba była ponawiana. Zrobił się z tego potem cały rytuał, bo każdy nasz sapacer na Wały Chrobrego kończył się próbą podejscia do bramy, a ja przez cały czas układałem sobie plan, jak nie pozwolić. I zawsze kończyło się to próbą sił przed bramą.
Nie pamiętam już czy w końcu udało im się przeprowadzić mnie za którymś razem w jej pobliżu, czy też postawiłem na swoim i nie postwiłem kroku poza bezpieczną w moim mniemaniu strefą.
Przy okazji ostatniego spaceru, kiedy robiłem zdjęcia owej bramy, odkryłem jeszcze inną głowę, nie mniej straszną. Znajduje się koło głównego wejścia i na dodatek zaledwie jakieś pół metra nad chodnikiem. Że też ja jej wtedy nie zauważałem!
Z czasem, w miarę dorastania diabły przestały mnie nękać. Pamietam za to z wypiekami na twarzy ogladany serial „Wakacje z Duchami”, a zwłaszcza jego pierwszy odcinek, który oglądałem sam w domu, a pod koniec którego duch Brunchildy ukazał się w zamkowych korytarzach po raz pierwszy. Te zjawy jednak nie zgrzały wśród rozmaitych straszydeł wiodącego miejsca.
Byłem wtedy w wieku, w którym informacje z gazet przyjmowało się bezkrytycznie i pewnego razu przeczytałem notkę o widzianym gdzieś latającym spodku. Od tej pory w snach zaczęli nawiedzać mnie przybysze z kosmosu rozmaitej maści. Były to barwne, pełne rozmachu obrazy godne najlepszych hollywoodzkich adaptacji J Być może dlatego tak bardzo lubię oglądać „Znaki”, które świetnie oddają atmosferę owych snów.
I tylko czasem troche szkoda, że kiedy obecnie zmęczony kładę sie spać, rano zazwyczaj nic nie pamiętam, a wszelkie strachy i koszmary jęsli sie pojawiają, przyjmują bardziej przyziemne postaci.
Gdynia, 05.12.2007; 12:25 LT
Tytuł wpisu: ZEMSTA BIŻKA
Data wpisu: 2007-11-23 19:28:11.0
Tagi:
Autor: searover
Jak tylko sięgam pamięcią w domu moich rodziców zawsze było jakieś zwierzę.Raz pies, raz kot, a czasem obydwa gatunki. One też zostawiały swój ślad w naszej, familijnej historii.
Z kotów najcieplejsze wspomnienia dotyczą Fredka. Pamiętam go jak przez mgłę. Kiedy byłem bardzo mały, bawiłem się z nim wydając poleceni:a „Fredek, czesać!”. Wtedy Fredek delikatnie „czesał” mnie łapką w wystawionymi pazurkami. Fredek był ponoć mądrym dachowcem. Niestety, padł prawdopodobnie ofiarą ludzkiego okrucieństwa. Mieszkaliśmy wtedy na parterze, w oficynie i Fredek przez otwarte okno wychodził na podwórko, a czasem gdzieś dalej. Gdzie? To już były jego sekretne, kocie scieżki. Pewnego dnia z takiej wycieczki wrócił z roztrzaskanym pyszczkiem. Wrócił mimo odniesionych ran, tak jakby chciał się pożegnać, a być może liczył na jakiś ratunek? Obrażenia były jednak zbyt wielkie. Nie wiadomo było, kto mu to zrobił, lecz raczej nie inne zwierzę.
Z psów pamiętam kundelka Żabę, który poważnie chorował i niestety, wkrótce trzeba było go uśpić. Tak jak Żaba zajęła miejsce Psotki, tak oczywistym było, że i miejsce po niej wypełni jakiś inny pies. Pewnego popołudnia mama pojechała dokądś i przywiozła ratlerka o imieniu Biżek. Nie przypuszczałem wtedy, że Biżek będzie towarzyszył nam aż tak długo. Miałem niecałe pięć lat kiedy pojawił się u nas, a dziewiętnaście, kiedy schorowanego zmuszeni byliśmy uśpić.
Nie wiem skąd wzięło sie jego dziwne imię. Został tak nazwany przez pierwszych właścicieli i tak juz zostało. Biżek miał wszelkie cechy typowego ratlerka. Był więc jazgotliwy do granic możliwości. Każde wyjście na spacer objawiało się jego głośnym ujadaniem. Pewnego razu ów jazgot wystraszył znajomego wilczura, który najwyraźniej zadumał się nad psim losem i przywrócony do rzeczywistości nagłym hałasem, zaskoczony uciekał aż się kurzyło. Ów epizod przewrócił Biżkowi nieco w głowie, bo zaczęło mu się wydawać iż dominuje nad owym wilczurem. Wielki pies litościwie go ignorował, ale każda cierpliwość ma w końcu swój kres. Na kolejną głosną zaczepkę Biżka zreagował jak na psa obronnego przystało. Warknął, coś się zakotłowało i po chwili widziałem pędzącego i nie tyle skamlacego co szczekającego z jakimś potężnym wyrzutem w głosie ratlerka gonionego przez owego wilczura. Wilczur chyba nie miał zamiaru zrobić mu krzywdy, ale pogonił dla zasady. Biżek tak sie przestraszył, ze podczas tego szaleńczego biegu puściły mu zwieracze i za przeproszeniem, zesrał sie ze strachu. Od tej pory trzymał się od wilczura na bezpieczny dystans.
Powszechnie znana wredność charakteru ratlerków objawiała się i w domu. Biżek, wiecznie trzesący się z zimna, zwykł sypiać w łóżku, gdzieś koło nóg owego łóżka lokatora. Nie było jednak krzty wdzięczności z jego strony za to, że uzyskał pozwolenie na taki nocleg. Wprost przeciwnie. Ulokowawszy się w łóżku wcześniej, głośnym warczeniem dawał wyraz swojej dezaprobacie, że ktoś śmie zakłócać mu sen. Nie raz ugryzł mnie w palec u nogi zdenerwowany, że go dotknąłem.
Pewnego wieczoru, dość późno kończyli u nas wizytę ciocia i wujek. Kiedy byli już ubrani, Biżek ustawił się przy drzwiach gotów iść jeszcze na spacer. Ponieważ jednak wieczorny spacer zdążył już tego dnia zaliczyć, został wygoniony przez moją mamę do pokoju. Towarzyszył temu jej głośny, nieprzychylny komentarz na temat zawracania głowy staniem przy drzwiach aby wyłudzić kolejne wyjście. To musiało bardzo naruszyć godność osobistą Biżka. Obrażony pozostał w pokoju.
Po wyjściu gości, mama pościeliła łóżko, a potem zebrała ze stołu naczynia i zajęła się zmywaniem w kuchni. Kiedy skończyła i wróciła do pokoju została zaskoczona widokiem porażającym. Biała poszewka poduszki jak i sama poduszka były mokre od cieczy o żółtawym zabarwieniu. Winowajca zaś siedział schowany głęboko pod szafą i z ukrycia obserwował rozwój wypadków. Mama oczywiście w pierwszej chwili się wściekła i gotowa była natychmiast kijem od szczotki wymierzyc mu sprawiedliwość, lecz po chwili wybuchnęła śmiechem zrozumiawszy motywy działania psa. Złośliwy ratlerek doskonale zdawał sobie sprawę z tego co robi. Ni nasikał gdzieś w kącie, nie obsikał ani ściany ani nogi od stołu lecz pofatygował się „oblać” poduszkę – element wyposażenia, którego czystość była przedmiotem szczególnej troski. Nie mogło to być bez związku z niezasłużoną, jego zdaniem, burą, jaką otrzymał parę minut wczesniej przy drzwiach. I wiedział, że zemsta będzie dotkliwa, skoro jej efekty wolał obserwować spod szafy.
Mama uznała racje Bizka i nie został ukarany pomimo takiej psoty. Zemsta się powiodła.
<